23 kwietnia 2016

Islam oczami Mahmeta

Nie ma na świecie człowieka, który nie słyszałby o islamie wielu bardziej lub mniej prawdziwych informacji. Część z nas ma nawet znajomych wierzących w Allaha. Jednak czy kiedykolwiek spróbowaliśmy się czegoś dowiedzieć o islamie od muzułmanów?

Właśnie to pytanie przyświecało mi, gdy sięgałem po „Życie świętego proroka Muhammada” autorstwa Hazrata Mirzy Bashir-Un-Dina Mahmuda Ahmada - tytuł wydany nakładem Islam International Publications Ltd. Nastawiałem się na czystą indoktrynację i możliwość odłożenia jej po zaledwie kilku stronach. Tak się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie – sięgałem po nią w każdej wolnej chwili, by zweryfikować swój stan wiedzy o islamie. Nie zawiodłem się, choć książka ta ma swoje minusy, o czym później.

Autor biografii, wywodzący się z islamskiego kręgu kulturowego, stara się być obiektywny w tym, co pisze. Niestety nie wychodzi to zbyt dobrze, ponieważ książka pełna jest egzaltacji Proroka. W pierwszym momencie może być to męczące i odpychające. Jednak po pewnym czasie przyzwyczajamy się do tego sposobu narracji, jednocześnie uświadamiając sobie, że nie jest to zabieg literacki. W pewnych momentach wręcz czuć, że Hazrat pisze o Mahomecie w taki sposób, w jaki sam go sobie wyobraża. Jest to nie tylko zaufanie w misję Proroka jako posłannika jedynego prawdziwego boga, ale przede wszystkim fascynacja tą postacią. Uważam, że jest to niezwykła zaleta tej publikacji. 

Ukazanie kontekstu społeczno-kulturalnego pozostawia nas... w konsternacji. Czytelnik, który nie interesuje się islamem ani kulturą arabską, może pomyśleć, że autor stara się wybielić postać posłannika Allaha. Pojawiają się bowiem przekłamania historyczne, które niewątpliwie wpływają na odbiór książki przez przeciętnego Europejczyka. Natomiast, gdy po pozycję sięgnie osoba szczerze zainteresowana, szybko zorientuje się, że wynika to z religii, która Koran stawia ponad osiągnięciami nauki.

Nie można jednak usprawiedliwić wszystkiego kontekstem kulturowym czy religijnym. Łatwo dostrzec, że Hazrat nastawiony jest na czytelnika z tzw. Zachodu. Świadczą o tym fragmenty, które wspominają o mordowaniu ludzi przez wojska Mahometa czy jego zemście na nieposłusznych ziomkach, zestawione z opisami wypraw krzyżowców czy tzw. misji pokojowych na Bliskim Wschodzie, które to wybijały miejscową ludność w celu wzbogacenia się Stanów Zjednoczonych. Łatwo również dostrzec w doborze fragmentów Koranu i Sunny inspirację mowami czy kazaniami chrześcijańskimi, tak aby zdawały się one jak najbardziej znajome, np. „Zaprawdę, Bóg mi świadkiem, że nie zaznacie dziś kary ani potępienia”. Przedstawia również osoby, które tylko ze względu na wygląd Mahometa stwierdzały, że jest prawdziwym posłańcem, choć sam prorok zaznacza, że wyjątkowym wyglądem się nie odznaczał. 

Życiorys stanowi główną oś książki. Zostały w niej zawarte również inne informacje, m.in. znaczenie Kaaby w przedislamskiej Arabii czy praktyczne wskazówki dla zainteresowanych zmianą religii. Warto również wspomnieć o sposobie wydania książki, która po paru stronach może stać się uciążliwa. Prawdopodobnie wpływ na to miały koszty produkcji, gdyż w innym wypadku nikt nie pozwoliłby sobie na częściowe nachodzenie akapitów na siebie czy też ich niedopasowanie do strony. Również krój pisma czasami zmienia wielkość. 

Należy zaznaczyć, że nie jest to naukowa publikacja. Przynajmniej nie w naszym, europejskim znaczeniu. Brak w niej przypisów. Nie ma również w niej pełnego obiektywizmu. Pomimo tych braków, które dostrzeżemy, wertując książkę, warto po nią sięgnąć. Ukazuje ona bowiem myślenie muzułmanina, to jak postrzega świat. Pomimo skoku cywilizacyjnego, jakiego Arabowie doświadczyli w epoce ich świetności, książka ukazuje prawdziwe oblicze tej religii, jako wiary prostego ludu. Nie ma w niej zbytnio miejsca na moralne rozterki, przez co świat muzułmanów wydaje się czarno-biały. Lektura ta uzmysłowi nam, przynajmniej częściowo, jak na nasz świat patrzą imigranci, którzy przybywają do Europy.


Krzychu;)
Udostępnij:    Facebook Twitter Google+

1 kwietnia 2016

Animacje uniwersum DC

Historia wydawnictwa DC już za nami. Czas zająć się czymś o wiele ciekawszym, a więc filmami animowanymi błędnie nazywanymi w Polsce bajkami.

Można powiedzieć, że jest to naturalna droga rozwoju dla klatkowo konstruowanych komiksów. Choć dla nas to nie pojęte, jest to działalność warta miliony dolarów, ponieważ od zawsze animacje przyciągały do kin i przed ekrany telewizorów zarówno młodych, jak i starszych widzów. Wśród nich nie dominuje żadna grupa wiekowa.

Oczywiście ma to swoje konsekwencje. Przez wiele lat filmy animowane ze stajni DC nie pokazywały krwistej brutalności, seksu czy różnego typu ludzkich zboczeń. Choć pojawiają się niezwykłe bitwy, to ich skutki fizyczne dla bohaterów zawsze były wręcz niezauważalne, np. zamordowany Superman miał tylko jednego siniaka pod okiem i stróżkę krwi z nosa.

Filmy animowane ze świata DC dzielą się na sześć grup – filmy pełnometrażowe, krótkometrażowe, seriale, filmy pełnometrażowe będące częścią seriali, filmy pełnometrażowe będące twórczością fanów oraz filmy LEGO-DC.

Najwięcej na rynku jest oczywiście seriali animowanych, które są produkowane od 1966 roku. We wczesnym etapie dominowały postaci Batmana i Supermana. Było to związane z ówczesnym zachwytem nad kosmosem i możliwością odnalezienia inteligentnego życia. Człowiek-Nietoperz natomiast był ucieleśnieniem człowieka inteligentnego, bogatego i przebojowego, a jednocześnie prawego i sprawiedliwego. Innymi postaciami, które miały wtedy swój debiut na srebrnym ekranie, były: Aquaman (1968), Wonder Woman (w „Super Friends”, 1973), Plastic Man (1979) czy Kapitan Marvel (1981). Pojawiały się również drużyny super bohaterów, m.in. The Super Powers Team: Galactic Guardians. Co mnie zaskoczyło Batman poznawał wiele ciekawych postaci z różnych innych filmów animowanych, np. Tarzana. Do lat 90. historie w filmach animowanych miały charakter moralizatorski, przez co obecnie wydają się one mocno naciągane czy wręcz infantylne. Nie możemy jednak do tego podchodzić w taki sposób, gdyż na starsze obrazy należy patrzeć z punktu widzenia epoki.

Sytuacja się zmieniła w 1993 roku, gdy został wydany pierwszy film animowany ze stajni DC – „Batman: Mask of the Phantasm”. Seriale zaczęły korzystać z rozwiązań filmowych i historie choć jedno- czy dwuodcinkowe stawały się o wiele bardziej barwne. Pojawiły się moralne rozterki bohaterów, nietypowe rozwiązania zagadek czy w niesprzyjających okolicznościach współpraca pomiędzy bohaterami a wrogami. Powiewem świeżości dla seriali animowanych była również fabuła, która była realizowana przez pewną liczbę odcinków. Od początku XXI wieku zmieniła się strategia odnośnie animacji i rozwija się dwutorowo – są seriale typowe dla dzieci, które możemy śledzić np. na Cartoon Network, oraz są serie dla dojrzalszych widzów, np. Liga Młodych. Rozróżnienie pomiędzy tymi dwoma nurtami dokonuje się dzięki kresce, jaką animowane są postaci.

Filmy pełnometrażowe natomiast zachowują swoją uniwersalność wiekową. Daje to twórcom większe pole manewru. Nadal główną oś tworzy Batman i Superman ze względu na swoją pozycję w popkulturze, oraz dochody jakie przynoszą wszelkie gadżety z ich podobiznami. Są także wykorzystywani jako tło historii mniejszych postaci, jak np. Supergirl w „Superman/Batman: Apocalypse”. Filmy te potrafią trzymać w napięciu równie mocno, jak zwykłe filmy kinowe. Świetną ilustracją tego zdania mogą być „Justice League: The Flashpoint Paradox” czy „Batman: Assault on Arkham” (historia wprowadza do filmowego „Suicide Squad”!). Ostatnia z wymienionych animacji jest bardzo śmiała w realizacji, co dodatkowo służy urealnieniu przygód skazańców. Minusem tych wszystkich filmów było to, że żadne nie były ze sobą powiązane lub tworzyły najwyżej trójfilmową serię. Sytuacja zmieniła się w 2014 roku, gdy postanowiono stworzyć jednolite uniwersum animowane pod nazwą DC Animated Movie Universe. Być może zostanie ono włączone do szerokiego filmowo-serialowego uniwersum jako inny wymiar. Wszystkie filmy z tego świata nawiązują tylko do komiksów wydawanych w serii „The New 52”, a należą do nich: „Justice League: War” (opowieść o początkach Ligi Sprawiedliwości), „Son of Batman”, „Justice League: Throne of Atlantis” (opowieść o Aquamanie i jego dołączeniu do LS), „Batman vs. Robin”,  „Batman: Bad Blood” (opowieść o relacji Batmana do jego wszystkich pomocników) i najnowszy, który miał premierę 25 marca tego roku, „Justice League vs. Teen Titans”. Wszystkie te filmy możemy spokojnie oglądać ze znajomymi albo ze swoją drugą połówką.


Nieco inaczej sprawa wygląda z krótkometrażowymi animacjami. One skupiają się na pojedynczych bohaterach. Trwają maksymalnie osiemnaście minut i służą przedstawieniu postaci (np. seria DC Showcase), chociaż na początku miały charakter jednorodnych króciutkich historii. Myślę, że gratką jest Superman z 1941 roku (film poniżej) – jest to okres, gdy nie umie on jeszcze latać i skacze na dalekie odległości. A jeżeli lubimy spędzać czas ze swoimi dziećmi, to warto włączyć filmy z serii LEGO-DC. Są to takie głupiutkie komedyjki, które rozśmieszą całą rodzinę i naprawdę wciągną – no bo kto by nie chciał widzieć, jak w ramach pomocy bohaterowie wymieniają się dłoniami?

Krzychu ;)

Udostępnij:    Facebook Twitter Google+

Popularne posty: